The walking dead 2022-23

Czerwiec 2022 był u mnie okresem buntu. Buntu przeciwko pracy zarobkowej i artystycznej. Przez ten miesiąc czułam się jak nastolatka, która opuszcza zajęcia szkolne by siedzieć w łóżku i oglądać seriale. Też dokładnie tym się zajmowałam; tym i przetrwaniem. Zadziwia mnie to jak długo można żyć z braku pieniędzy (albo też z pieniędzy, których pojawienie się jedynie mgliście przypuszcza), bo u mnie było to ok. pół roku, przez które wciąż jako tako wyrabiałam się z płatnościami i utrzymywałam swoją marną egzystencję. Było ciepło i słonecznie, a wtedy wszystko wydaje się trochę lepsze. Stałam się prawdziwą freeganką. Wędrowałam z plecakiem w asyście dwóch psich towarzyszy po pobliskich śmietnikach przy marketach. Nurkowałam w kubłach i czułam się wolna. Czasami ktoś mnie przeganiał i choć było to przykre, ostatecznie nie zniechęcało mnie. Zaciskałam zęby jeszcze mocniej, czułam się niepisaną częścią prawdziwej kontrkultury. Odżywiałam się dobrze, owoce i warzywa. Czasami spotykałam innych szperaczy; i tu bywało różnie. Szperacze też czasem wzajemnie się przeganiają albo zniechęcają. E tam, pani, nic tu nie ma! Albo szperacze wymawiacze, to taki szperacz, który od początku ci się tłumaczy, że bieda, że kredyt, że on nie jest taki. Ale oto stoimy tu razem, grzebiemy i jesteśmy właśnie tacy. Oglądałam w tym czasie serial The walking dead i bardzo dobrze łączyło mi się to z łażeniem po śmietnikach. Chodziłam i unikałam zombie pracowników i w ogóle wszystkich innych zombie. Łudziłam się, że jestem sprytniejsza niż system, ale system sam się o mnie odezwał jak okazało się, że trzeba by było napisać pracę doktorską, do której napisania obligowało mnie uczestnictwo w środowiskowych studiach doktoranckich. Otrzymywałam stypendium, które przez parę lat stanowiło moje główne źródło utrzymania i choć nie były to duże pieniądze, to właśnie wtedy nastał moment na zwrócenie tej pożyczki w formie złożenia gotowej pracy doktorskiej. Ale tak jest przecież nieładnie; nie chodzi o utrzymanie, tylko oczywiście o uczestnictwo, chęć i zaangażowanie. Tak nie pisz, to źle wygląda, odpisuje mi później promotor, gdy już jesteśmy w trakcie konsultacji. To również była świetna wymówka od pracy zarobkowej i świetna pożywka dla złych nawyków. Do tej pory nie nauczyłam się pisać bez papierosów i zarywania nocy. Temat mojej pracy zmieniał się przy każdym podejściu, ale jakimś cudem tytuł, który rzuciłam od niechcenia wiele miesięcy wcześniej, gdy przyszedł na to czas, ostatecznie pasował. Pasował lepiej niż się tego spodziewałam, ale w czerwcu jeszcze tego nie wiedziałam. Postanowiłam wykorzystać swoje obszerne archiwum fotografii i opisać proces jego powstawania oraz towarzyszące mu tło sytuacji. Pandemia, a pod koniec wojna, którą niektórzy wciąż wówczas jeszcze określali "konfliktem", który zakończy się rychło. Umęczanie się terminami to moja specjalność, dlatego praca nad pracą nabrała tempa dopiero, gdy O. zaproponował żebyśmy wyjechali na wschód. Nie wiedzieliśmy jeszcze gdzie pojedziemy, ale miało to być najdalej jak się da bez paszportu; czuliśmy się bardzo podekscytowani. Szykowałam się do tego wyjazdu jak do osobistej śmierci, dlatego na dwa tygodnie przed zamieniłam się w maszynkę do pisania i składania tekstów. Zapowiedziałam również promotorowi, że praca zostanie rychło ukończona, co go ucieszyło. Tak, trzeba raz na zawsze skończyć z tą farsą. Bić temat jak w prasie, póki ciepły, zanim rozejdzie się po kościach, cokolwiek to znaczy. Filozofia mojej twórczości jest bardzo prosta, jest się tylko tym, czym się jest i o tym się robi, poza to się nie wykracza, dlatego pisało mi się z łatwością. I z trudnością, bo samo pisanie to jedno, ale przejście w tryb piszący to zupełnie inna bajka. Opieranie się pokusom by być czymś innym, czymś mniej albo czymś więcej. Odrzucanie fantazji. Jeśli jesteś zmęczony, weź prysznic. Jeśli nie umiesz się skupić, zapal, zrób kawę. Tylko już z nikim nie gadaj, bo telefony to mój żywioł. Byle jakie pytanie do Paraartystycznego na ogół kończy się dwugodzinną telekonferencją o sensie istnienia i jego niemożliwościach. Jeśli nie umiesz się skupić, przejdź się. Jeśli świta, połóż się spać. I tak katowałam swoje ciało przez dwa tygodnie. Zasypiałam w papierosowym dymie z przyśpieszonym tętnem i poczuciem niepokoju, które próbowałam zagnieść kosmiczną ilością obejrzanych rolek na Instagramie. W tym trybie nie działa nawet seks, bo mózg wyruchany jest już doszczętnie. Jeśli chcesz pisać, zdenerwuj się czymś. I dlatego w przerwach oglądałam rządowe wiadomości. O. był zadziwiony ilością propagandy jaką jestem w stanie przetrawić w ciągu doby bez mrugnięcia okiem, bo próg oburzenia też w tym czasie mi się przesunął. Patrzyłam na to jak na fikcję, jak na najlepszy serial. Jeśli nic cię już nie denerwuje, przypierz się do siebie. Wypijałam kawę i kładłam się spać, a obok mnie leżała suka Mija i patrzyła na mnie przekrwionymi, czuwającymi oczami. Jeśli ty nie śpisz, psy też są niespokojne, więc i je katowałam w tym czasie i wszystko inne dokoła. A jak wygląda w takim okresie proces terapeutyczny? W ogóle nie wygląda. Następuje zawieszenie broni i schowanie demonów pod poduszkę. Piszący jesteś niegroźny dla nikogo, bo tylko wypluwasz, a raczej rzygasz. 

Decyzję o kursie naszej eskapady z O. ostatecznie podjęły linie lotnicze, a dokładniej ceny biletów. Wybraliśmy to, co najlepsze z tego, co najtańsze i padło na Kuitaisi, skąd autostopem mieliśmy wrócić do Polski przez Turcję, Bułgarię, Serbię, Słowację i Czechy. Przywlokłam więc swojego trupa na czas do biura doktoranckiego, by podpisać stosowne dokumenty i właściwie mogliśmy wylatywać. Spotkałam się też wcześniej ze swoim terapeutą, by powiedzieć mu co planuję i zdobyć jego błogosławieństwo. Nie byliśmy zbyt dobrze przygotowani do tej wyprawy. Nocą pakowaliśmy szmaty i tarp, który miał się stać naszym domem na jej czas. Nie mieliśmy pojęcia jak rozkłada się taki tarp, ale uznaliśmy, że wszystkiego nauczymy się w drodze. Czułam się jak przed wystrzeleniem w kosmos, ponadto byłam na skraju wycieńczenia. Rano na lotnisku leżałam na podłodze pod szybą i patrzyłam w niebo. Najbardziej chciałabym wtedy po prostu znaleźć wygodną norkę i przespać w niej kilka dni, ale moje ciało czekał kolejny wielki wysiłek. Wcześniej tylko raz leciałam samolotem i zapamiętałam tyle, że bardzo się bałam. Tymczasem, gdy lądowaliśmy nad Kutaisi wlecieliśmy w burzę, ale byłam tak wypalona, że przyjęłam to dosyć spokojnie. Puszka, w której siedzieliśmy trzęsła się, podnosiła i opadała, robiła kółka, a za oknem błyskały pioruny, które na tej wysokości wyglądały jak coś nierzeczywistego, a ja martwiłam się tylko tym, że będzie padać, gdy wyjdziemy i będzie mi zimno i zmoknę. Być może to jakiś proces związany z dorastaniem, które u mnie bardzo się przeciągnęło, ale zauważam, że jest we mnie coraz mniej strachu. Powietrze na zewnątrz okazało się przyjemnie ciepłe i pachnące ozonem. Pokręciliśmy się po lotnisku, które było niesamowicie puste i skromne, po czym wyszliśmy i omijając taksówkarzy proponujących nam podwózkę, ruszyliśmy ciemną drogą w kierunku trasy na Batumi. Olaf był sceptycznie nastawiony co do tego czy dotrzemy na miejsce jeszcze tamtej nocy, ale ja ze względu na to, że nie do końca umiałam wyobrazić sobie dzielące różne punkty odległości, byłam wtedy autostopowiczem pełnym wiary. Zawsze widziałam możliwość. I pewnie to stwierdzenie brzmi jak mokry sen kapitalisty, ale raczej nie ma z nim nic wspólnego, bo u mnie te możliwości są ulokowane gdzieindziej. Zostaję z takim obrazkiem, gdy idziemy po mokrych, ciepłych kamieniach poboczem pustej drogi i zaczynają szczekać na nas psy. Zbliżamy się do stacji, którą, jak ma się później okazać, zawiaduje gruziński policjant. Tymczasem widzę kształty drzew, których nie znam i próbuję sobie wyobrazić jaki właściwie widok się przed nami rozciąga. Tylko przez skórę czuję, że wszystko jest inne i odległe. Również pachnie inaczej. 

Kolejne wielkie wysiłki stają się jakby normą mojej egzystencji po powrocie z wyprawy. Czas zatrzymuje się i przyśpiesza równocześnie. Następuje zmiana pór roku. Jest tak wiele wątków. W podróży potrzeby się redukują. Trzeba przemieszczać się, spać, jeść i pilnować szpeju. Wracam pełna opowieści, którymi ostatecznie dzielę się bardzo zdawkowo, i które też może przez to jakoś tracą się w tym, co mnie otacza. Dopisuję kolejny, obszerny rozdział do swojej pracy doktorskiej i ostatecznie składam ją w biurze ds. doktorantów. Zostaję wolnym człowiekiem. Wracam do terapii i dbania o siebie. Mało piszę i dużo kłócę się z O. Jestem wolna i pewnie przez to niespokojna. Najpiękniejsze ostatnie dni lata pogrążamy się wspólnie w nieporozumieniach na tyle mocno, że O. postanawia się wyprowadzić. 

Z gruzińskim policjantem porozumiewamy się głównie za pomocą międzynarodowego języka skinień i uśmiechów, pomieszanym z rosyjskim i angielskim. Jako pierwsze pytanie pada czy jesteśmy Rosjanami. Nie jesteśmy, więc siedzimy i planując dalszą podróż, uczymy się wiązać węzły do tarpa. Stacja jest pusta, co nie wróży byśmy szybko się z niej wydostali, więc O. proponuje żebyśmy rozbili się gdzieś obok. Gruziński policjant odradza nam ten pomysł, ostrzega nas przed wołkami. Jakie tu mogą być wołki? Dokoła stacji biegają sobaczki i szczenięta. Brudne, skołtunione zwierzęta ciężko dyszą, gdy je głaszczemy i klepiemy po grzbietach. Policjant i pracownik stacji palą i patrzą na te pieszczoty z dezaprobatą. Przecież są brudne. Obfite kleszcze z trudem wbijają się w pokrytą skorupą brudu skórę. Są ich dziesiątki i mienią się jak czarne perły. 

Po powrocie, po długim poszukiwaniu pracy i wielu nieowocnych rozmowach rekrutacyjnych i korespondencjach, na krótko sytuuję swoją dupę w Pizza Chacie, przekonując się bardzo dokładnie jak niewiele znaczy pracownik na zlecenie. Mój Żołnierz powtarza mi jak mantrę, że jest, że istnieje instytucja, która może od ręki wcielić mnie w swoje szeregi na umowę o pracę, ja jednak odsuwam te myśl daleko, jak najdalej. Dobrowolna i wojskowa, to dla ciebie szansa nowa. Po odbytych sześciu tygodniach na granicy polsko-białoruskiej wraca odmieniony, trochę dziki, ale też o wiele bardziej empatyczny. W czasie odboju hojnie korzystamy z przyznanych mu dodatków, chodząc do kina i na basen co weekend. Wiele rozmawiamy o sprawach trudnych i nierozwiązywalnych. Przez ten czas bawimy się w szczęśliwą rodzinę, gdy wychodzimy razem z moim dziesięcioletnim synem na różne atrakcje. Chwilami czuję się jakbym miała męża. W krainie sera i niedopalonych papierosów pracuję niewiele ponad miesiąc, po czym pewnego dnia wykonuję telefon do przełożonej, aby poinformować ją, że nie przyjdę już nigdy. Zmiana tego dnia kompletnie się sypie i dostaję wiele nieprzyjemnych wiadomości, ale jestem już ponad to. Nie dam się zajechać, nie w ten sposób, nie szorując stosy patelni i wyciągając ser spod paznokci. Lubię oczywiście jedzenie, ale to, co tam serwowaliśmy było rodzajem anty-posiłków, wytwarzanych w atmosferze korporacyjnego kołchozu i pod akompaniamentem bardzo kiepskiego i smutnego rapu. Podgryzałam je w pracy, pomiędzy załadowaniem zmywarki, a pakowaniem pudełek, ale zaczęłam obserwować, jak moje ciało ulega degradacji na tej diecie. Plastikowe torby, z którymi siłowałam się w mroźni przywodziły mi na myśl bardzo mroczne skojarzenia. Różowe kilogramy mięsa, wołowina szara, żółtawa mozzarella, gnijący ananas o silnym zapachu. Współpracownicy o smutnych twarzach, ślizgający się na tłuszczu. Miarkowanie, dawkowanie, normy i szkolenia, wszystko po to by przygotować zgodny z normami produkt. 

Wszystko z uśmiechem, jak na instruktażowych wideo z platformy szkoleniowej, gdzie weseli, młodzi i uczący się pracownicy tłumaczą, dlaczego lubią te pracę. Chodzi o ludzi, o nastrój. Praca może być byle jaka, jeśli pracuje się w dobrym towarzystwie. Tymczasem w naszym Chacie panował nastrój nieustającego problemu. Gdy wpadał blond kitek, wszyscy skakali jak w zegarku. Czułam się jakby ktoś wrzucił mnie do zakładu poprawczego. Moi dwudziestoletni koledzy palą zioło i elektroniczne papierosy, ale nie zdają się być szczęśliwsi od tego. Jestem przy nich klasykiem. Jest też Maja, starsza ode mnie o dychę, którą lubię od razu i bezwarunkowo. Jest dostawcą i zawsze wpada w dobrym nastroju. Jej brat zginął na wojnie. Ma wiele barwnych opowieści, które staram się później odtwarzać w głowie, ale wiem, że nigdy nie powtórzę ich w tak brawurowy sposób, więc ostatecznie zostawiam je dla siebie. Gdy idę do jakiejś pracy, nieważne jakby nie była kiepska, najczęściej bardzo staram się ją polubić i znaleźć jakiś sens jej wykonywania, albo chociaż przebywania w danym miejscu. Także pierwszego dnia w anty-jadalni, czuję ekscytację, gdy przełożona zakłada na mnie czerwony fartuch i czapkę z daszkiem. Musi pani spiąć te włosy- mówi. Przez pierwszy dzień jestem Panią, później degraduję się na Madzię, Madziunię. I to te zdrobnienia stają się wisienką na torcie mojego zleceniodawczego czyśćca. Madziulciu, nie da się wolniej? 

    -Powinęła ci się noga?- pyta mnie kolega ze zmiany.

    -Dlaczego?

    -Ktoś z twoim wykształceniem, w takim miejscu.

    -Noga powinęła mi się i wywróciła na drugą stronę, jeśli pytasz. 

Każdy w tym miejscu mówi o tym, w jaki sposób się z niego wydostanie. Nie wiedziałam o tym, że w czyśćcu każdy musi być miły i się uśmiechać, gdy diabeł patrzy, ale dowiedziałam się tego. Raz, dwa, trzy...

    -Jesteś prawie zupełnie siwa- zauważa Maja.

    -Taka się urodziłam- kłamię. 

Kolejny czyściec jest trochę bardziej złożony i w zasadzie zasługuje na zupełnie inny, odrębny tekst lub teksty. Gdy rozpoczynam pracę w układzie kosmicznym centrum handlowego, przekonuję się bardzo dokładnie o tym, gdzie leży granica między systemem feudalnym, a kapitalizmem. 

Kiedy opanowaliśmy wstępnie technikę wiązania różnych węzłów i powoli zaczęliśmy się nudzić, nadarzyła się okazja, aby wydostać się ze stacji. Dwójka sympatycznych Gruzinów decyduje się zabrać nas do samego Batumi. O. rozmawia z nimi całą drogę po niemiecku, a ja zasypiam. 

Komentarze

Popularne posty