Szczucie konformisty



"Nagość jest szczerością"¹ - deklaruje para performerów, która w listopadzie 2020 roku rozebrała się pod Pałacem Prezydenckim. Nagość jest szczerością w czarnych majteczkach, komentuje mój wewnętrzny cynik po obejrzeniu dodatkowej wideo relacji² z zajścia. Wydruk oryginalnej (źródłowej) fotografii leżał sobie  na stole, gdy nocą odwiedził mnie O. 

    - Myślałem, że jesteśmy bardziej zaawansowani technologicznie- powiedział.

    - Uwodzą mnie te piksele- odpowiadam zgodnie z prawdą, gdyż w zasadzie to te piksele cenzury zafrasowały mnie na tyle, aby wydrukować to zdjęcie. 

    - Co z tym zrobisz?

    - Nie wiem. Jest po prostu. 

Gdyby O. znał mnie nieco dłużej, pewnie spytałby od kiedy zaczęłam interesować się bieżącymi wydarzeniami, jednak poznaliśmy się w czasie, gdy postanowiłam wyjść z poza swojej "bezpiecznej nieświadomości". Pamiętam, że gdy kończyłam studia nie bardzo wiedziałam kto jest prezydentem Polski. Z perspektywy czasu myślę jednak, że to tylko formalność. Wpatruję się w porozwalane na stole papiery, a tymczasem O. rozkosznie rozkłada się na tapczanie naprzeciw. Stosujemy wzajemnie wobec siebie ten sam rodzaj utopijnego kłamstwa w rozmowach o swoich potrzebach. Seks, jedzenie, sen i podróże oka. Gdyby te cztery, dawały kompletne zaspokojenie, moglibyśmy nie nadwyrężać już swoich biednych głów czuwając po nocach. 

Wideo-relacja spłaszcza świat, który przedstawia; pierwsze to pojedyncze oko kamery, drugie to dwuwymiarowy obraz, ale naprawdę nie myślę o tym i nie zauważam tego pogrążając się na kilka dni w stan tępego podglądactwa. Kilka dni? To fikcja literacka, ale gdy tak to ujmuję, czuję się trochę lepiej. Myślę, że ktoś może naprawdę pomyśleć, że było to tylko kilka byle jakich dni spędzonych na gnieceniu pupy w fotelu, wielokrotnym zaparzaniu jednej i tej samej kawy oraz w kłębach dymu. Siedzę w sposób dynamiczny, zamieniam się w monolit, monadę, patrzałkę. Daję się uwieźć obietnicy "uświadomienia" sobie różnych spraw i powoli, skrupulatnie "to wszystko" wciągam. Siedzę jak szatan. Mam przekrwione, podkrążone oczy, biedne oczy, sucho w gardle, jestem chora, ale śledzę uważnie. Każdy detal, wszystko wydaje mi się znaczące. Staram się zapamiętać każdą kwestię i przeanalizować. Każdy grymas, gest, treści zewnętrzne. Poruszam się po relacji i staram się w nią wejść. Patrzę na bilbordy, na reklamy uliczne, szyldy, zestawiam je z sytuacją. Oglądam od szczegółu do ogółu. Uśmiercam się tym oglądaniem i jestem koszmarnie zmęczona. Kładę się spać, a pod powiekami dalej migają klatki informacji. Odbieram nawet we śnie. Budzę się i przemawiam kwestiami, rozważam niezauważone widoki, analizuję niezobaczone fragmenty. Jestem wściekła, zmęczona, obojętna, zmieniam dystans, i gdzieś na skraju szaleństwa mi przechodzi. Tak, odpuszczam sobie. I co następuje dalej? Powolne wracanie do miłowania rzeczywistości. Jak zawsze. 

Opisany stan jest stanem sprzed roku, wtedy właśnie słowa ugrzęzły w mojej głowie, a wszystkie powstałe po tym czasie teksty zawisły nieskończone w wirtualnej poczekalni mojego dysku i bloga. Rzeczy się zmieniły. Mój listonosz, który skrupulatnie dostarczał mi informacji z zewnątrz, stał się żołnierzem i zamilkł. Przebywa w jakiejś nieokreślonej strefie rygoru i jedyne, co może mi przekazać to to, że wszystko w porządku, bez względu na to jak rzeczywiście jest. Zanim się tam znalazł, mieliśmy trochę czasu dla siebie, bo jak się okazuje, zawsze jest taki czas, i wtedy mógł przekazać mi wiele swoich obaw. Zostawił mnie z pytaniem: jak długo mam zamiar udawać, że nie ma wojny? 

Mój żołnierz przekonuje mnie, żebym zrobiła sobie szkolenie wojskowe. Żebyś chociaż potrafiła trzymać karabin. Przypomina mi to naszą rozmowę jeszcze z chyba ponad roku temu, gdy z entuzjazmem recytował mi różne kawałki z Regulaminu. Czy wiesz czym jest strzelanie? Strzelanie jest niszczeniem siły żywej wroga³. Powtarzał to nie bez entuzjazmu, a ja już wtedy czułam chłód. Zdaje się, że jesteśmy właśnie zawsze tylko po tej stronie, którą się nam pokaże. A w moim żołnierzu wybrzmiewają właśnie te elementy naszego wspólnego wychowywania się (jesteśmy rodzeństwem), o których ja wciąż pragnę zapomnieć. Można sprzeciwiać się brutalnej dyscyplinie bardzo długo, jednak przy odpowiedniej okazji ona wyjdzie i będzie grała pierwsze skrzypce. 

Na ten czas grzecznie uczestniczę w spotkaniach grup dla uzależnionych, w ramach ośrodka, do którego należę. Teraz to są moje oczy, ale też moje oczy patrzą na nich i to jest ta relacja zwrotna, która sprawia, że nie odklejam się od rzeczywistości. Przypominam sobie jak to jest trzymać w ręku inne przedmioty, np. ołówek. Rysowanie nie jest nieme, ma inną siłę. Tam też pracuję, w ośrodku, ale jest to inny rodzaj pracy niż mój dotychczasowy. Realizuję zadania w ramach przewodnika, jest to pisanie do środka, do siebie i do wspólnoty, jaka się tam tworzy. Są to w większości spotkania wirtualne, dlatego mogę sobie pozwolić na to, aby siedzieć ze szkicownikiem. Czasami są tak intensywne, że w stronach powstają dziury od wyrysowania. To mój sposób na współdzielenie emocji, bo innych póki co nie znam. Zostałam ukształtowana na złodzieja, z każdej sytuacji próbuję coś zabrać i być może to decyduje o mojej woli przetrwania. Na jedno z takich spotkań kierownik L. przychodzi z przypinką w barwach ukraińskiej flagi, mówi, że jeśli chcemy to możemy też takie dostać w zakładzie. Czekają. Również w ramach tych spotkań obserwuję delikatne, ledwie dostrzegalne z tygodnia na tydzień, zmiany w postrzeganiu nowych sytuacji. 

Co jakiś czas też rozmawiam z moim para artystycznym przyjacielem. Niedawno zadzwonił w wiadomej sprawie, czekałam na ten telefon. Chciałby pojechać i zobaczyć zniszczenie. Zniszczenie będzie jeszcze bardzo długo, odpowiadam. Pochodzę z Gdańska, wychowałam się na ruinach i wojennych opowiastkach. To odpowiedź mojego wewnętrznego cynika, ale coś we mnie też chciałoby patrzeć. Atrakcyjność obrazu bardzo często kłóci się z właściwym postrzeganiem. Przecież do tej pory pochłanialiśmy treści o wojennym okrucieństwie z niekrytą fascynacją, także czymś zupełnie naturalnym jest chęć doświadczenia. Doświadczenia bez  uczestnictwa, dryfowanie w powietrzu, poza zasięgiem kul i rakiet, poza zasięgiem współczucia, bez konieczności zmiany i w obawie ujrzenia czegoś, co może nas zmienić. Mnie oczywiście i para artystycznego. 

Żebyś chociaż umiała trzymać karabin. Śmieję się. Wyobrażam sobie jak w swoich szpilkach do pole dance kręcę się wokół działa czołgowego. Pewnie to zupełnie nieadekwatne, ale takie rozmowy też  prowadzimy. Przecież dla mojego żołnierza to też jest camping, zorganizowana wycieczka, a tak naprawdę tylko kolejny pretekst do tego by stać bliżej i móc zobaczyć coś innego. Może mniej, a może więcej. Całe to gadanie o byciu przydatnym w żaden sposób nie jest w stanie mnie przekonać, ale pewnie to moja projekcja. Dokładnie tak jak ten tekst. Literaci do pióra, studenci do nauki, pasta do zębów.

Pole dancem zainteresowałam się właśnie w tym milczącym, niepiszącym międzyczasie. Pomimo lat pracy z ciałem i nagością, nie odnalazłam nigdy w sobie tej pewności siebie 

i samoakceptacji, których poszukiwałam w innych ludziach. Udostępniałam, oczywiście, swoje ciało do zdjęć para-artystycznemu, jednak traktowałam te odbitki rzeczywistości jako coś zupełnie ode mnie odrębnego. To pozwalało mi spać spokojnie. Ja i moje wizerunki, dwa osobne światy. Tymczasem właśnie to ja pozostawało dla mnie tajemnicą. Użyłam współczesnego narzędzia mocy i wpisałam w wyszukiwarce: jak być sexi? Materiału było bardzo dużo. Przeglądałam i śmiałam się. Przy wielu poradach pojawiała się sugestia, aby wypić lampkę wina. To ciekawe, okazuje się, że pewność siebie niekoniecznie wyzwala nasze przekonanie o własnej wartości. Z oczywistych względów nie wypiłam ani jednej. Natrafiłam za to na pole dance. Każda strona studia pole dance obiecuje mniej więcej to samo: siłę, pewność siebie, zgrabną sylwetkę, nową pasję i wspaniale spędzony czas. Nie robiłam sobie wielkich nadziei, gdyż lata gniecenia pupy w fotelu z papierosami nie czyniły ze mnie dobrego materiału na sportowca. Lekcje są drogie, o wiele za drogie jak dla mnie, ale działalność artystyczna nauczyła mnie, że pieniądze nie są problemem nie do przeskoczenia. Jak to wygląda w praktyce? Myślę, że wielu artystów żyje za pieniądze, o których sądzi, że będzie je miało, równocześnie wplatając w tę grę swoje otoczenie: rodzinę i znajomych. Tutaj nie jestem wyjątkiem. Obniżyłam swój standard życia do trwania z dnia na dzień i pieniądze się znalazły. Uczęszczam do drogiej szkoły akrobacji na drążku pionowym wraz z osobami, w większości kobietami, których status społeczny jest nieporównywalnie wyższy od mojego. Równocześnie jem ze śmietnika (freeganizm) i żyję z dnia na dzień za niewielkie stypendium doktoranckie. 


Moja sprawność była dla mnie dużym zaskoczeniem, jednak same długotrwałe treningi przekonały mnie, że chociaż popularność tego sportu rośnie, nie jest on dla każdego. Znalazłam sobie hobby, co było dla mnie zupełną nowością. Do tej pory podejmowałam się nowych rzeczy wyłącznie pod pretekstem pracy twórczej, co też wiele mówi o tym, jak bardzo zamknęłam się w świecie swoich kreacji. 


W lutym miałam wystawę, w której ziszczenie w międzyczasie zaczęłam wątpić,  jednak przyszedł ten czas i wtedy zdecydowałam wykorzystać tę okazję inaczej niż poprzednio (Nie jestem już osobą.). Zmieniłam swoje podejście. Postanowiłam rzeczywiście zagrać na warunkach galerii, instytucjonalnie. Jako cel przewodni wybrałam sobie partycypację przez zabawę. 


Tekst kuratorski Pawła Wątroby można znaleźć na stronie: https://kronika.org.pl/wystawy/magdalena-kieszniewska-be-a-lady

Z którym nie zgadzam się w całości, ale jako, że przyjęłam strategię w pełni zinstytucjonalizowaną, pracę nad koncepcją pozostawiłam w rękach kuratora. Ciałopozytywność sprzedawana przez media bywa równie agresywna i opresyjna, co wyidealizowane kanony. Również, jak wspominałam, pole dance nie jest sportem dla każdego. Inaczej, oczywiście, jest z zabawą.

 

Moja pierwsza wystawa miała otworzyć się dokładnie 13 marca 2020 roku, w dniu ogłoszenia najcięższych restrykcji, natomiast kolejną zaskoczyła Wojna. W ramach założeń projektu Be a Lady, miałam pojawiać się w galerii i ćwiczyć figury, zachęcać do wspólnej zabawy. Tymczasem wieści ze Wschodu stawały się coraz bardziej drastyczne, a w Kronice mieliśmy gościć uchodźców wojennych. 

 

W tym czasie również nie pisałam, chociaż zdania kolejno same układały mi się 

w głowie. Byłam bardzo zmęczona, ćwiczyłam dzień w dzień, obijając się godzinami 

o stalową rurę.  Przebierałam się w różne stroje i kręciłam, stawałam na głowie. Dużo rozmawiałam z galerzystami, co zdaje się poprawiało nam wzajemnie trochę nastrój. Moja wystawa była w założeniu projektem partycypacyjnym, jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w istocie był to Nasz plac zabaw za pieniądze podatników, w trudnym czasie.


Szczególnie angażujący był dla mnie sam wernisaż. Nie sądziłam, że będę w tak aktywny sposób w nim uczestniczyć, przez kilka godzin pokazując różne figury i instruując gości. Paweł Wątroba bardzo zaangażował się jako kurator: oprowadzał po wystawie w szpilkach, które razem wybraliśmy na bytomskich szmatach w czasie montażu wystawy. 

 

Wystawa przeważnie stała pusta. Zapętlający się podkład muzyczny fitness z darmową licencją po kilku kółkach stawał się trudny, ale cisza przedstawiała wszystko takim, jakie było. Cisza stawiała mnie w roli eksponatu, stwarzała ten rodzaj napięcia, jaki towarzyszy performansowi instytucjonalnemu. Nie jestem obiektem, myślę, a na moje piętro zagląda para, wiek około 70 lat. Mężczyzna bardzo wycofany i gotowa rozpocząć ciekawą konwersację kobieta. 

 

- Pokaże nam Pani coś? 

 

Nie jestem obiektem.

 

- Nie - odpowiadam z trudem. 

 

- Proszę nie dać się prosić. To podobno wcale nie jest takie trudne. Mam koleżankę, która to robi od miesiąca i jak wysłała mi filmik to ho ho.. 

Próbuję wyobrazić sobie ten filmik. 

 

- Wie pani, to nie jest performans. Mogę pokazać pani kilka ruchów, jeśli sama chciałaby pani spróbować. Tam jest szatnia, ale można też bez..

 

- Chodź, (imię męskie), nie będziemy męczyć dziewczyny. Zobaczmy całą wystawę. 

 

A pan, który do tej pory nie przekroczył progu sali, zaczął powoli wycofywać się 

w korytarz. Para zniknęła, a ja zawisłam głową w dół w pozycji krzywego mostu 

i zaczęłam rozmyślać nad Sytuacją. Zaczęłam przywoływać w głowie obrazy z filmu Istvána Szabó pt. Mefisto, który chociaż w zupełnie innej skali i okolicznościach, wiązałam ze swoją beztroską działalnością. Na wielu płaszczyznach. Z krzywego mostu wróciłam do wagi i zeskoczyłam na podłogę. 

 

- Czy pani się wstydzi? - usłyszałam za plecami. 

 

To znowu to kobieta. Po tych słowach mój strój, majtki i sportowy stanik, wydał mi się niestosowny. Ciało uwypukliło się, a jego istnienie stało się niewygodne. 

 

- Będziemy wychodzić - mówi - może jednak pokazałaby pani coś? Tylko raz. 

 

Zaglądam za nią, a tam jak cień stoi ten mężczyzna i patrzy na mnie. Zastanawiam się po ile ostatnich razów miał w swoim życiu. 

 

- Dobrze, spróbuję - odpowiadam i tracę resztę szacunku do siebie. 

 

Później, bardzo wiele razy relacjonuję tę historię i ona zawsze się trochę zjada, ale sens pozostaje. Nie jestem obiektem. Odbiorca domaga się show. Wiele przecież za to płaci 

w wysokich podatkach. 


Słowo konflikt zniknęło z mediów i zostało zamienione wojną. Sytuacje trwają.




cyt. za: Ludwik Stomma, Nielojalna konkurencja, Polityka 1998, nr. 39, s. 98, w: Krzysztof Mroziewicz, Dziennikarz w globalnej wiosce, wyd. WSiP, wydanie pierwsze, Warszawa 2004, s. 64



Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty